Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

sieć gałązek ledwie że zaczynała się zielenić; wpadł na tę dróżkę, ulubione miejsce spaceru kochanków, i długo nią pędził, pewien, że nikt go tutaj dostrzedz nie może. Znów nadzieja wstąpiła mu do serca. Lecz na zakręcie dróżka zaraz się kończyła, wychodząc na szeroki plac utworzony przez zbieg kilku alei, po których teraz snuło się sporo osób, mknęły bicykle, jechały powozy, panował zwykły ruch popołudniowych godzin w dnie pięknej pogody. Salvat, wylękły, rzucił się w gęstwinę. Ale widok dostrzeżonych zdaleka agentów odjął mu resztę przytomności, i już nie obierając żadnego kierunku, niezdolny do żadnej decyzyi, biegł na oślep, jak gorączką trapiony szaleniec. Nic już teraz dla niego nie istniało, prócz konieczności pędzenia, cwałowania; rozmachem nabranym przebywał przestrzenie. Opuścił gąszcz leśną, pędził drogą, mijał inne krzyżujące się drogi, wreszcie wpadł na olbrzymią płaszczyznę, całą zalaną słońcem, które go olśniło. Tu znów poczuł wielkość niebezpieczeństwa. Zdawało mu się, że tchnienie pogoni pali go i wżyra mu się w ciało, jak żarłoczne kły całej wypuszczonej na niego psiarni. Słyszał krzyki ścigających go ludzi, jakaś ręka chciała go pochwycić, lecz odepchnął napastnika i znów inne ciała padały na jego drodze, gniótł je nogami, biegnąc bez przerwy, pędząc, jak wicher rozszalały i ścinający gałęzie i drzewa. Przeskakiwał jakieś zawały, chyłkiem podchodził pod in-