bliżu okna, wychodzącego na Paryż, wszedł do pracowni Bertheroy, jego mistrz i przyjaciel. Od czasu do czasu znakomity chemik odwiedzał Wilhelma, który serdecznie a zarazem z dumą odczuwał zaszczyt takiej wizyty ze strony wielkiego uczonego, mającego lat siedemdziesiąt. Bertheroy, członek Instytutu, dostojny piastun mnóstwa honorowych urzędów, szanowany przez świat urzędowy, słynny na całej kuli ziemskiej, przytem posiadacz niezliczonej ilości orderów, dawał dowód wielkiej niezależności charakteru, a nawet pewnej odwagi, odwiedzając Wilhelma, wykolejonego uczonego i człowieka.
Dzisiejsze odwiedziny Wilhelm przypisał rozbudzonej ciekawości uczonego chemika, i z pewnem niezadowoleniem odszedł od stołu, z którego nie śmiał uprzątnąć porozrzucanych papierów, planów i obliczeń.
— Nie lękaj się, mój chłopcze! — zawołał wesoło Bertheroy, który odrazu domyślił się przyczyny zakłopotania Wilhelma. Bądź spokojny, nie ukradnę ci twoich sekretów. Zostaw papiery na stole; przyrzekam ci, że ich czytać nie będę.
Od razu zaczął mówić o nowych materyałach wybuchowych, bo sam namiątnie pracował w tym kierunku. Poczynił on wiele ważnych odkryć i cennych spostrzeżeń, lecz nie trzymał tego w tajemnicy.
Podczas rozmowy wspomniał on o wydanej przez siebie opinii, gdy się do niego odwołano
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/297
Ta strona została uwierzytelniona.