Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/308

Ta strona została uwierzytelniona.

Aż do bulwarów wewnętrznych nie napotkali nikogo. Lecz tu, o wszelkiej porze roku i o wszelkiej godzinie, życie nie ustawało. Szynki, kawiarnie, sale balowe i koncertowe były już pozamykane, lecz rozpusta i nędza rzucały na ulicę stada ludzkich istot żyjących głównie podczas nocy. Większość z nich nie posiadała mieszkania. Najbiedniejszej kategoryi prostytutki czyhały na zdobycie przygodnego legowiska, włóczędzy zadawalniali się publicznemi ławkami, a opryszki śledzili przechodniów z zamiarem połowu w ich kieszeniach. Niewidzialne, ukryte za dnia w norach szumowiny ludności Paryża, zagarniają dla siebie jego ulice, gdy noc pogrąży je w zmroku. Lecz obok ciżby występnych, jest ciżba nędzarzy, głodomorów, pozbawionych kęsa chleba i kawałka dachu, wałęsających się bezcelowo po pustych ulicach z rozpaczą beznadziejności ratunku. Ach, jakież pomiędzy nimi spotykają się widma krańcowego opuszczenia, cierpienia, przerażenia, jakie z ich ust i piersi wydostają się jęki bolesnego konania!
Bracia szli, milcząc, ulegając jednakowemu wzruszeniu. Wszak szli ku Przedmieściu, na którem obecnie buduje się gilotyna, mająca ściąć głowę jednemu z tych nędzarzy; o wschodzie słońca wyrok, przez sprawiedliwość ludzką wydany, stanie się czynem spełnionym.
Bracia mieli już skręcić z bulwarów na ulicę des Martyrs, gdy, mijając jedną z ławek, Wil-