Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/310

Ta strona została uwierzytelniona.

dorożek wałęsało się po pustej, szerokiej ulicy, wyczekując na możliwych zawsze klientów, inne powozy cicho stały pod drzewami, a stangreci spali, w odrętwieniu oczekując na miejscu od kilku godzin zapóźniającego się właściciela. Sceny podobne prawie niezmiennie powtarzały się wzdłuż Wielkich Bulwarów aż do placu Republiki, odkąd znów zjawiła się uliczna nędza, wzmagając swą ohydę w miarę oddalania się od środka miasta. Bracia ponownie napotykać zaczęli wyrzutków społeczeństwa, biedaków odtrąconych z szeregu ludzi, mogących zaspakajać głód i konieczność spoczynku.
Zapowiedzią zbliżającego się dziennego brzasku byli teraz zamiatacze ulic. Armia ich, zbrojna w miotły, szła w drobnych oddziałach, by uprzątnąć śmieci i oczyścić Paryż przed wschodem jutrzenki, by nie potrzebował się przed nią wstydzić plugawości nieporządku, nagromadzonego przez dzień jeden.
Przebywszy Bulwar Voltaire’a i zbliżając się ku dzielnicom de la Roquette i Charonne, bracia znaleźli się wśród domów, zamieszkiwanych przez ludność roboczą, której często zbywa na chlebie, a życie zawsze płynie wśród nadmiaru znużenia i ciężkiej niedoli. Piotr był tutaj jakby u siebie, bo każdą z tych ciemnych, długich ulic przebiegał niegdyś setki razy z poczciwym księdzem Rose, odwiedzając chorych, roznosząc jałmużny, zbierając porzucone na ziemi niemowlęta, ratując