Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/312

Ta strona została uwierzytelniona.

jak rodzą się kaleki, ilość tych ofiar losu zwiększa się z dniem każdym, a wszelki wysiłek ratunku zdaje się tylko rozszerzać granice wzmagającej się niedoli. Jakże tutaj odmienne, ciężkie, duszne powietrze, noc zdaje się być głębszą, a sen towarzyszem śmierci! A wśród cuchnących murów ulic błąka się bezustannie widmo głodu, jęczy widmo nieszczęścia, przybierając coraz to inne formy, niewyraźne, a jednak groźne, pomimo że zanikające w ciemnościach.
W miarę zbliżania się do placu de la Roquette, gdzie ustawiano gilotynę, bracia spotykali coraz większe grupy ludzi, dążących na zapowiedziane widowisko. Gromada tych ciekawych zbiegała się ze wszystkich stron Paryża, pchana gorączką okrucieństwa, nęcona widokiem krwi i śmierci. Tłum wzmagał się, coraz głośniejsze wrzały rozmowy, lecz w domach, wzdłuż biednych, zatęchłych ulic, było wszędzie ciemno; zamieszkująca je ludność robocza spała, położywszy się ze znużenia na nędzne swe barłogi, z których zerwie się o wschodzie słońca, by znów biedz do pracy, zapewniającej marny, zawsze uszczuplany zarobek.
Dotarłszy do placu Voltaire’a, Piotr zrozumiał, że wobec zbitego tłumu nie zdołają się przecisnąć przez ulicę de la Roquette. Wreszcie, zapewne jest ona przecięta wyżej przez agentów policyjnych, nie przepuszczających nikogo bez specyal-