Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/315

Ta strona została uwierzytelniona.

sił tu i owdzie latarnię, a pięciu czy sześciu jego towarzyszy poruszało się, jak cienie. Po za tem, plac był pusty i ciemny, jak otchłań, lecz rozlegający się szmer dowodził, że po za kordonem policyi oblegał go tłum, którego nie można było dojrzeć. Za to szynki w okolicy placu były otwarte i świeciły się jaskrawemi plamami buchającego światła u wszystkich drzwi i okien. Dalej zaś, w wązkich ulicach biednej dzielnicy cicho i ciemno było zupełnie. Lud roboczy spał twardo po ciężkiem uznojeniu, by niedługo znów podążyć do fabryk, obecnie zamkniętych. Z cegły stawiane kominy fabryczne wyraźnie rysowały się na niebie, lecz stały wystygłe, nie kłębiąc jeszcze dymu z paszczy wysokich kolumn.
— Nic ztąd nie zobaczymy — szepnął Wilhelm.
Lecz Piotr dał mu znak, by milczał. Przed chwilą poznał w młodym człowieku, wspartym tuż przed nim, deputowanego Duthil. Towarzyszył eleganckiej damie i Piotr zrazu ją wziął za księżną Rozamundę de Harn, która przyszła zobaczyć spełnienie wyroku, jaki usłyszała w sali sądowej. Wtem towarzyszka Duthil’a nieco odwróciła głowę i Piotr ze zdziwieniem poznał piękną Sylwię z profilem skromnej dzieweczki. Zapewne była trochę pijana, rozmawiała głośno i wszyscy dokoła mogli słyszeć, co mówiła, nikogo nie szczędząc, nawet siebie.
Bracia więc pomimowoli dowiedzieli się, że była dziś na kolacyi w towarzystwie barona Duvil-