Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

Sylwia wybuchnęła śmiechem.
— Co? a to wyborne! myślisz, że gruchamy z sobą? że się z nim pogodziłam?... nie, mój kochany, nie, ze mną niełatwo! Baron nawet pocałunku jeszcze nie uzyskał... nie! nie! Przysięgłam, że tak będzie, dopóki nie wystąpię w roli Pauliny. Zatem ponieważ jeszcze nie debiutowałam... ale, wychodząc ze sceny... może... może przypuszczę go do łaski... zobaczymy!
Śmieli się oboje, a Duthil, pragnąc się jej przypodobać, opowiadał z jaką uprzejmością nowy minister oświaty i sztuk pięknych, otworzył przed nią teatr Komedyi Francuzkiej, nie zważając, że jego poprzednicy nie chcieli uwzględnić próśb i nalegań barona.
— Dauvergue, nasz nowy minister, jest niezmiernie miłym człowiekiem — twierdził Duthil. Ma rękę aksamitną, a to łagodzi żelazną pięść Monferrand’a. Czy wiesz, co Dauvergue odpowiedział baronowi, gdy go prosił o kontrakt dla ciebie w teatrze Komedyi Francuzkiej?... Oto bez namysłu zawołał: taka śliczna dziewczyna, jak Sylwia jest wszędzie na swojem miejscu.
Zadowolona, przytuliła się do mówiącego.
— Więc to pojutrze?... Powiedz?... wszak pojutrze mamy uroczystość w teatrze Komedyi Francuzkiej, gdzie wznawiają Poliekta jedynie z twojego powodu i dla zapewnienia ci tryumfu. Wszyscy pójdziemy, by się tobą zachwycać, gdy będziesz w pełni chwały, talentu i piękności...