Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/321

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopów w bluzach stał przed stołem szynkownym, błyszczącym jak srebro, pijąc wino z litrowych butelek. W głębi sali wszystkie stoliki były zajęte, a tłum ludu kręcił się pomiędzy niemi, gasząc pragnienie najrozmaitszemi trunkani. Ach, czemże był ten tłum, jeżeli nie szumowinami wielkiego miasta! Same włóczęgi, pijacy, rabusie, stek wyrzutków społecznych, żyjących na upatrzonego, byle nie z pracy rąk własnych!
Wyszedłszy z szynku i przystanąwszy na chodniku, Wilhelm i Piotr doznali jeszcze boleśniejszego wrażenia. Tłum, odtrącony od placu, strzeżonego przez kordon policyi, był bagnem społecznem najniższej kategoryi. Prostytucya i zbrodnia miały tu najnędzniejszych swoich przedstawicieli. Zbiegli się, by patrzeć jak należy umierać. Plugawe dziewczęta z rozczochranemi włosami szły z bandami ulicznych opryszków, rozpychając się wśród ciżby, wrzeszcząc i wyjąc najohydniejsze pieśni. Grupy z kilku lub z kilkunastu takich zuchów, zatrzymywały się i stojąc kłóciły się o to jak zachowywali się koledzy którzy ponieśli już śmierć na gilotynie. Uważali ich za swoich bohaterów, a zwłaszcza jednego z tych świętych morderców mieli za typ niezrównany, godny nieśmiertelnej chwały za odwagę, jaką okazał w ostatniej chwili. Zewsząd dolatywały najwstrętniejsze słowa i zdania, bezwstydne żarty, urągania, wyzwania, brudne zuchwalstwa, cieknące krwią i błotem. A po nad