tem opilstwem zbiegowiska i zbrodni unosiło się gorączkowe rozbestwienie, chuć śmierci, doprowadzająca do szału, żądza ujrzenia krwi, tryskającej z pod toporu, krwi świeżej i czerwonej, lejącej się z życiem na ziemię i nęcącej do skąpania się w tej ciepłej kałuży. Jednakże wśród dzikiej, brutalnej ciżby, jaka zbiegła tutaj patrzeć na śmierć jednego ze swoich, znajdowały się pojedyńcze postacie ludzi milczących o płomiennych oczach przebijali się oni przez tłum; spokojnie w widocznej egzaltacyi wiary, w podnieceniu chęci pomsty, w zaraźliwem szaleństwie męczeństwa.
Przypomnieli oni Wilhelmowi młodego Wiktora Mathis, gdy wtem poznał go, stojącego w pierwszym rzędzie tuż za plecami policyantów. Chudy, gołowąsy, blady, wspinał się i wydłużał, jak mógł, pragnąc coś zobaczyć pomimo swego małego wzrostu. Koło niego stała jakaś wysoka ryża dziewczyna, rozprawiająca głośno, lecz on, nie zważając na nią, milczał, pochłonięty wyczekiwaniem. Całe życie skupiło się u niego w oczach. Zaokrągliły się i błyszczały jak u nocnego ptaka, przebijającego wzrokiem ciemności.
Któryś z policyantów odepchnął go kułakiem, lecz milcząc, przesycony nienawiścią, aż do zobojętnienia, wrócił na swoje miejsce, pragnąc przedewszystkiem widzieć, by gorycz jeszcze spotęgować w swem sercu.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/322
Ta strona została uwierzytelniona.