Massot, dostrzegłszy Piotra, zbliżył się ku niemu i już nie dziwiąc się, że go spotyka w cywilnem ubraniu, rzekł ze zwykłą swobodą:
— Witam cię, kochany panie Froment! Ciekawość aż tutaj cię przywiodła?...
— Tak, przyszedłem, by towarzyszyć bratu, lecz przypuszczam, że nie zdołamy nic zobaczyć.
— Zapewne, jeżeli macie zamiar tutaj pozostać...
I z uprzejmością człowieka, który rad się pochełpić przed znajomymi ze znaczenia, jakie mu nadaje jego wybitne stanowisko w prasie, dodał:
— Chcecie panowie, to was przeprowadzę?... Jako dziennikarz, mam wszędzie wstęp dozwolony, a ponieważ znam oficera komenderującego policyą, powiem mu, że jesteście moimi kolegami.
Nie czekając na odpowiedź, pociągnął ich za sobą, a zbliżywszy się do oficera, zaczął z nim coś szeptać. Ten zrazu oponował, lecz wreszcie machnął ręką na znak, że zezwala, bo czyż oględnem byłoby sprzeciwiać się woli tego dziennikarza, należącego do redakcyi dobrze myślącego organu?...
— Chodźcie za mną — szepnął Massot do bra ci.
Przeszli, zdziwieni, że tak nagle rozstąpił się przed nimi kordon policyi, i znaleźli się wśród obszernego, pustego placu. Po zgiełku rozpychającej się ciżby, uderzyła ich spokojna samotność
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/323
Ta strona została uwierzytelniona.