Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/326

Ta strona została uwierzytelniona.

Dniało coraz wyraźniej. Już można było objąć wzrokiem cały obszar placu i oba więzienne gmachy, nizkie, szare, naprzeciwko siebie stojące. Zwolna ukazywała się cała biedna dzielnica, dalekie domy zajęte na dole przez szynkownie, nagrobkowych kamieniarzy i sklepy z żałobnemi wieńcami, których popyt musiał być tutaj znaczny z powodu sąsiedztwa z cmentarzem Père Lachaise. Już widać było dokładnie kordon policyi, powstrzymującej czarne tłumy ulicznej gawiedzi, okna i balkony przepełnione ludzkiemi popiersiami, nawet na dachach było mnóstwo ciekawych.
Okna w fasadzie więzienia Petit Roquette, zamieniono dziś w dyskretne trybuny dla gości uprzywilejowanych, a wśród pustej przestrzeni pomiędzy gilotyną a tłumem gwardya konna przejeżdżała stępa tam i napowrót. Tymczasem niebo stawało się coraz jaśniejsze i ciche dotąd ulice po za tłumem, zbitym w pobliżu placu, budziły się do codziennej pracy. Rozrzucone wśród pustych obszarów fabryki i warsztaty zapowiadały rychłe swe otwarcie dymem, ulatającym z lasu wysokich kominów ceglanych, które coraz liczniej występowały w głębi na tle pogodnego, jasnego nieba.
Wilhelm zauważył, iż gilotyna właściwe miała miejsce tu, w dzielnicy nędzy i pracy. Wznosiła się jak u siebie. Była końcem i groźbą, bo czyż ciemnota, ubóstwo, cierpienie, nie wiodły