Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/327

Ta strona została uwierzytelniona.

wprost w jej krwawe objęcia?... i czyż ilokrotnie ją wznoszono wśród tych biednych ulic nie miała ona być postrachem, trzymaniem w karbach nieszczęsnej ludności głodomorów, zrozpaczonych cierpieniem, niesprawiedliwością, a więc pohopnych do buntu. Nie widziano jej nigdy w bogatych dzielnicach Paryża, bo nie mogła być straszną dla ludzi opływających w dostatki. Byłaby tam zbyteczną, bez znaczenia i pożytku, kałem rażącym dziką swą potwornością. Jej zadaniem było wzniecanie strachu wśród nędzarzy. A dziś dopełnia ona tragicznego losu człowieka, który rzucił bombę oszalały z nędzy i straconym miał być tu na bruku nędzy i krańcowego cierpienia.
Dzień był już jasny i zaraz miała dobiedz godzina wpół do piątej. W oddalonym tłumie zawrzało, przeczuwano zbliżającą się chwilę. Dreszcz przebiegł w powietrzu.
— Zaraz go zobaczymy — rzekł Massot, który dopiero co nadszedł. — To dzielny człowiek ten biedny Salvat!
Opowiedział wejście do celi więziennej i zbudzenie skazanego. Prócz dyrektora więzienia, sędziego średczego Amadieu i spowiednika, weszło do celi kilka osób, między któremi był Massot. Salvat spał głęboko, lecz otworzywszy oczy, zaraz wszystko zrozumiał, a panując nad sobą, wstał i zaczął się ubierać, nie potrzebując pomocy. Ksiądz, widocznie poczciwy człowiek,