Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/331

Ta strona została uwierzytelniona.

paszczony w swem uniesieniu. Gdy pomocnicy kata zbliżyli się, by go podtrzymać, odmówił im i szedł śmiało, drobnemi krokami a szybko, o ile na to pozwalał sznur pętający mu nogi.
Wtem Wilhelm spotkał się ze wzrokiem Salvata. Zbliżywszy się, Salvat go poznał a przechodząc o jakie dwa metry, uśmiechnął się wymownie. Wilhelm odczuł to z taką siłą, iż pewnym był, że te oczy i twarz na zawsze pozostaną przed nim przytomne. Jaką on myśl chciał mu wypowiedzieć?... jaki testament chciał mu poruczyć i przekazać do spełnienia?... Piotr wyląkł się, spojrzawszy na brata, a w obawie, by nie krzyknął lub nie zemdlał, położył mu rękę na ramieniu, chcąc odwrócić jego uwagę.
— Niech żyje anarchia!
Okrzyk tan wybiegł z piersi Salvata. W głosie jego było coś rozdzierającego, strasznego. Wszyscy zbledli, a tłum stał w oddali, jakby zamarły. Wśród zaległej nagle ciszy, słychać było parsknięcie konia jednego z gwardzistów, stojących konno wśród pustego placu.
Teraz dopiero odbyła się brutalna, odrażająca scena przy gilotynie. Pomocnicy kata rzucili się na Salvata, idącego z czołem podniesionem w górę. Dwóch chwyciło go za głowę, a nie znajdując dostatecznie gęstych włosów, by mieć punkt oporu, wryło mu się palcami w czaszkę, by ją przytrzymać na desce, podczas, gdy dwaj inni