Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/336

Ta strona została uwierzytelniona.

czony uprzejmością księżnej, chcącej ich odwozić kolejno przed drzwi domów, lecz nie mógł stawiać oporu wobec gotowości Sylwii.
— Zobaczymy się jutro w kościele św. Magdaleny? — rzekł Massot, żegnając się z księżną uściskiem dłoni.
— Tak, zobaczymy się w kościele św. Magdaleny, a potem w teatrze Komedyi francuzkiej.
— Ach prawda! zawołał, biorąc rękę Sylwii, by złożyć na niej pocałunek. Uroczystość w kościele a wieczorem uryczystość w teatrze Komedyi francuzkiej! Niechajże pani wie, że stawimy się wszyscy, aby tryumf pani był wielki i stanowczy!
— Liczę, że tak będzie... Zatem do jutra.
— Do jutra!
Zbity tłum rozlewał się teraz we wszystkich kierunkach, szemrząc z niezadowoleniem. Zmęczone twarze wyrażały rozczarowanie i niesmak. Ciekawsi pozostali do końca, chcąc widzieć odjeżdżający furgon z ciałem ściętego człowieka, bandy zaś włóczęgów i prostytutek, bladych i mizernych przy świetle dziennem, szły, zwołując się przeciągłem gwizdaniem lub wstrętnemi przydomkami, wracali oni do nor swoich w oczekiwaniu powrotu ciemności. Pomocnicy kata żwawo się krzątali przy rozbieraniu gilotyny, jeszcze chwilę, a plac będzie uprzątnięty i pusty.
Piotr chciał uprowadzić ztąd Wilhelma, który, od paru godzin nie wyrzekłszy ani jednego sło-