Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/338

Ta strona została uwierzytelniona.

Znów nie otrzymując odpowiedzi od brata, pogrążonego w czarnej zadumie, rzekł:
— Chodźmy ztąd... odprowadzę cię na Montmartre.
Skierowali się ku bulwarom zewnętrznym przez ulicę Chemin-Vert. Wschodzące słońce jasno i wesoło oświetlało roboczą dzielnicę, w długich ulicach nizkie budynki, mieszczące przeróżne zakłady przemysłowe, poczynały dyszeć tętnem rozpalanych ogni, a dym ulatujący z wysokich fabrycznych kominów, ozłocony pierwszemi promieniami światła dziennego, mienił się wdzięcznie, przybierając barwę lekko-różową. Lecz dopiero wyszedłszy na bulwar Ménilmontant, bracia spotkali się z zastępami roboczej ludności, dążącej z przedmieść ku środkowi Paryża. Idąc powoli, wymijani przez śpiesznie dążących do pracy robotników, doszli do bulwaru de Belleville. Tu, ze wszystkich ubogich ulic sąsiednich, potokami spływała ludność, ciągnąca ze wschodem słońca ku miastu, wzywającemu setki tysięcy rąk ludzkich, do rozlicznych czynności. Szły więc zastępy robotników w płóciennem niebieskiem ubraniu, w bluzach czarnych, lub białych, w szerokich spodniach z grubego aksamitu i kurtkach z tego samego materyału, w ciężkiem obuwiu, wzmocnionem gwoździami nabitemi w podeszwy, szli oni ociężałym krokiem, machając rękoma, spracowanemi przy warsztatach. Twarze ich były nabrzmiałe z niedospania, ponure, zmęczone, z bu-