dzącą się myślą o codziennej potrzebie wysiłku, o ciężkiej doli zawsze tej samej, bez innej nadziei, jak grożąca głodem przerwa w robocie. Stado zwiększało się z każdą chwilą, rosło w olbrzymią armię, podzieloną na pułki, zmieszane a jednak odróżniające się ubiorem, zależnie od rodzaju zajęcia, do którego podążały. Byli to wyłącznie robotnicy i znów jeszcze robotnicy, których Paryż codziennie pochłaniał, potrzebując ich, by żyć w zbytku i rozkoszy swego bogactwa.
Rozmijając się z tym tłumem, bracia przebyli bulwary de la Villette, de la Chapelle, oraz Rochecheuart, który ich dowiódł aż do podnóża góry Montmartre. Defilada ludu roboczego nie ustawała, zewsząd ku bulwarom ściągały nowe zastępy, by rozproszyć się po olbrzymiem mieście aż do wieczora, kiedy powrócą do ciasnych, ubogich izb, niosąc w znużonych piersiach jad goryczy i bólu.
Teraz zjawiać się zaczęły i robotnice. Szły szybko w jasnych, letnich sukniach, rzucając spojrzenia przechodniom, praca przynosiła im tak marny zarobek, że ładniejsze i młodsze często nie wracały na noc do siebie, a brzydsze i starsze żyły o chlebie i wodzie. Była już teraz godzina, o której otwierały się kantory i biura, więc po rzedniejącej rzeszy rękodzielników zaczął spuszczać się ku Paryżowi tłum niższych urzędników. Ubrani jak panowie, kryli swe ubó-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/339
Ta strona została uwierzytelniona.