Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/352

Ta strona została uwierzytelniona.

zaledwie, że jedno ramię było wyższe od drugiego. Za nią szedł Gerard, prowadząc swą matkę, hrabinę de Quinsac, poważną, dumną, nieprzystępną, a dziś wyjątkowo strojną w suknię koloru pawiego, haftowaną złotem i stalą. Gerard szedł swobodnie, piękny i szykowny, jak zawsze. Lecz przedewszystkiem patrzono na Ewę. Wszystkie głowy chciwie się wysunęły, gdy nadeszła prowadzona przez generała de Bozonnet, jednego ze świadków a najbliższego krewnego pana młodego. Miała na sobie suknię jedwabną „vieux rose“, przybraną kremowemi koronkami nieoszacowanej ceny, wyglądała niezwykle młodo, jasnowłosa, była czarująco ładna, chociaż jej smutne oczy mówiły o łzach, które kryła pod wymuszonym uśmiechem. W całej jej postaci znać było omdlewające znużenie, ofiarę, jaką dziś składała dla szczęścia ukochanego i ostatniego swego kochanka. Monferrand, markiz de Morigny, bankier Loovard, szli za nią, prowadząc damy, należące do rodziny. Monferrand bardzo wesoły i jakby pragnący, by to zauważono, żartował, prawie głośno rozmawiając z drobną brunetką, która, śmiejąc się, szła z nim pod rękę. Wśród licznego orszaku, wyróżniał się jeszcze brat panny młodej, Hyacynt Duvillard, ubrany we frak nieznanej dotąd mody, o połach symetrycznie i głęboko fałdowanych.
Gdy narzeczeni stanęli przed przygotowanemi dla nich klęcznikami, rodziny ich oraz świadko-