nieuniknioną. Lecz ze zwykłą wyszukaną grzecznością uśmiechał się i pragnął okazywać radość ze spotkania, by schadzka ta chociażby pozornie była podobną do wszystkich poprzednich.
Ewa wstała i, podniosłszy woalkę patrzała na niego, mówiąc z nerwowem zacinaniem się:
— Wyswobodziłam się trochę wcześniej... Więc zaraz wyszłam, lękając się, by mnie co niespodziewanego nie zatrzymało. Ale jestem tu dopiero od małej chwilki...
A widząc go pięknym, uprzejmym, Ewa zapomniała o wszystkich swoich postanowieniach. Podniecona, rozmiłowana, pieściła go wzrokiem i w szale miłości czując jak dalece jest on ciałem jej ciała, jak namiętnie jest w nim rozkochaną, odepchnęła możność zerwania i oddania go innej kobiecie. Nie! Ona go w całości dla siebie zatrzyma! I prawie bezprzytomnie rzuciwszy mu się na szyję, szeptała:
— Gerardzie, Gerardzie mój! Ach, ile ja przecierpiałam, ja cierpię, ja nie mogę żyć bez ciebie... Powiedz mi, powiedz zaraz, że ty się z nią nie ożenisz, że ty nie chcesz się żenić, i żenić z nią...
Głos jej uwiązł w gardle, a z oczów puściły się potoki łez. Płakała, chociaż tak stanowczo sobie tego wzbroniła! Płakała, rzewnie, cicho, bez końca, łzami wypowiadając wszystkie swoje obawy, bunty i bóle. Wreszcie, znów głos odzyskawszy, rzekła:
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.