— Nie mogę! stanowczo nie mogę! jest to kwestya sumienia.
Życzenia państwu młodym składano w dalszym ciągu, cały Paryż zdawał się przed nimi defilować, wciąż zamieniano te same słowa, te same rozczulone uśmiechy i uściski dłoni. Państwo młodzi, wraz ze swemi rodzinami, przyparci teraz do ścian zakrystyi, stali, nie mogąc dalej postępować i siląc się na zachowanie uszczęśliwionego wyrazu twarzy, pomimo zmęczenia, wynikłego z przedłużającej się ceremonii. Coraz goręcej było i duszniej a tumany drobnego kurzu unosiły się w powietrzu, jakby po przejściu pędzonego stada.
Księżna Rozamunda de Harn nadbiegła, zapóźniwszy się niewiadomo gdzie i dlaczego, rzuciła się natychmiast na szyję Kamilli, ucałowała nawet Ewę, a dłoń Gerarda zatrzymała w obu swych rękach, składając życzenia wybuchem egzaltowanej czułości. Spostrzegłszy Hyacynta, odprowadziła go w kąt zakrystyi, mówiąc:
— Mam do ciebie prośbę, mój drogi, musisz to dla mnie zrobić.
Hyacynt był dziś milczący. Dzień małżeństwa siostry uważał za uciążliwą chwilę do przebycia. Zdaniem jego, ceremonia zaślubin była czemś poniżającem, pospolitem, wstrętnem. Jeszcze jedna, jeszcze jeden, którzy się poddają plugawym wymaganiom natury, przyczyniając się do przedłużenia bytu ludzi na ziemi i utrwalania praw odra-
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/368
Ta strona została uwierzytelniona.