Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/374

Ta strona została uwierzytelniona.

knię podróżną, mając niezwłocznie jechać z Gerardem na dworzec kolei żelaznej. Do panieńskiego pokoju wszedł jej brat, Hyacynt.
— Jesteś, mój mały... bardzo to uprzejmie z twojej strony... Pocałuj mnie na pożegnanie.. bo zaraz ztąd uciekam... ach, uciekam uszczęśliwiona!
Pocałował ją i rzekł z powagą:
— Wiesz, myślałem, że masz silniejszą głowę. Razi mnie twoja dzisiejsza wesołość, i z obrzydzeniem patrzę na twoją uciechę...
Spojrzała na niego pogardliwie i z politowaniem ruszyła ramionami. On zaś mówił dalej:
— Twojego Gerarda, którego pożerasz oczyma, nie utrzymasz przy sobie... Ona ci go odbierze, przy lada okazyi...
Kamilla zbladła a oczy jej zabłysły gniewem. Zacisnąwszy pięści, zbliżyła się do brata:
— Doprawdy! Ty twierdzisz, że ona mi go odbierze!
Oboje mówili w ten sposób o swojej matce.
— Otóż mylisz się, mój kochany, bo zabiłabym ją pierwej! słyszysz?... O, nie radzę jej wtrącać się do spraw moich... niech się powstrzyma od rozpustnych swoich zamiarów, ponieważ męża wzięłam dla siebie... tylko dla siebie i potrafię go upilnować. A ty, mój drogi, zaprzestań mnie dręczyć swojemi żarcikami... Znam cię lepiej, aniżeli przypuszczasz... jesteś głupcem i sprosnym niedołęgą...
Hyacynt cofnął się, jakby przed zbliżającą się