Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/375

Ta strona została uwierzytelniona.

żmiją, a lękając się jadowitego jej ukąszenia, wyszedł z pokoju, nie rzekłszy już ani słowa.
Podczas gdy ciżba pozostających jeszcze gości raczyła się przy wspaniale zastawionym bufecie w sali jadalnej, państwo młodzi zaczęli się żegnać z rodziną. Generał de Bozonnet, znalazłszy grupę powolnych słuchaczów, wypowiadał przed nimi swe rozpaczliwe obawy z powodu prawa obowiązkowej dla wszystkich służby wojskowej, i ledwie że go oderwał od tego tematu markiz de Morigny, wyszukawszy go wśród tłumu nieznajomych osób, by sprowadzić do salonu, w którym odbywało się teraz uroczyste pożegnanie. Hrabina de Quinsac pocałowała swojego syna i swoją synowę, a ręce tak silnie jej drżały, że markiz de Morigny w przyjaznej troskliwości podał jej ramię w obawie, by nie padła z nadmiaru wzruszenia. Hyacynt wybiegł w poszukiwaniu ojca, którego nigdzie nie mógł znaleźć, wreszcie odkrył go w odległym saloniku we framudze okna, gdzie zapalczywie gromił struchlałego ze strachu deputowanego Chaigneux, jemu przypisując winę, że w dzisiejszym numerze „Globu“ Fonségue nie wydrukował artykułu Massota, napisanego o Sylwii. Wściekły z gniewu Duvillard drwił ze skrupułów sumienia naczelnego redaktora „Globu“. W rzeczywistości zaś lękał się bardzo tego, że Fonségue uporem swoim może wywołać niezadowolenie Sylwii która gotowa się zemścić i zamknąć drzwi,