Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/376

Ta strona została uwierzytelniona.

sypialni, mającej dziś otworzyć się przed nim. Obawa podobnej kary miotała truchlejącem sercem barona, gdy nadszedł poszukujący go Hyacynt. Natychmiast wypogodził twarz i pobiegł pożegnać córkę pocałunkiem, złożonym na czole, zięciowi zaś, ściskając dłonie, życzył szczęśliwej podróży i przyjemnego pobytu na wsi. Teraz z kolei Ewa żegnała państwa młodych. Monsignor Martha stał przy niej, krzepiąc jej siły pogodą swego uśmiechu. Ewa wytrwała z rozczulającą odwagą w trudnej swej roli. Piękna jej twarz przybrała wyraz macierzyński, a nawet wesoły. Podała rękę Gerardowi i nie zważając na jego zakłopotanie, zatrzymała jego dłoń przez chwilę i z bohaterskiem zrzeczeniem się, z wielką dobrocią rzekła:
— Do widzenia, Gerardzie! Bądź zdrów i bądź szczęśliwy!
Odwróciwszy się w stronę córki, pocałowała ją w obadwa policzki, podczas gdy monsignor patrzał na nie z ojcowskiem rozczuleniem.
— Do widzenia, moja córko.
— Do widzenia, mamo.
Głosy obudwóch kobiet drżały, spojrzenia ich skrzyżowały się z odblaskiem mieczy, a pod zamienionym pocałunkiem odczuły zgrzyt zębów, chcących kąsać. Kamilla z nienawiścią patrzała na piękność matki, na tę urodę, której ani lata, ani łzy nie zniszczyły dotąd. A Ewa zazdrościła córce młodości, którą zdobyć dla siebie zdo-