nującą modą oraz kontrastem pomiędzy tą dziewiczą lilią, a rzeczywistą Sylwią znaną z krańcowego zepsucia. Powodzenie wzrastało z każdym aktem, a gdy pod koniec odezwało się lekkie gwizdnięcie, które przypisano apoplektycznemu Sagnier, zagrzmiały tak silne oklaski, że zwycięztwo debiutantki stało się tryumfem. W dziennikach czytano następnie, że Monferrand i Dauvergue pierwsi dawali sygnał do bicia oklasków, a wtórowała im cała sala. Tak więc cały Paryż klaskał ochoczo, płacąc z wdzięcznością za nadspodziewaną przyjemność, a może także po części przez ironię, po części zaś dla milionów barona Duvillard i dla żelaznej pięści ministeryum Sylwii, z którego żartowano podczas antraktów.
Do loży barona tłoczono się, rozpychano, każdy chciał być przez niego widziany, każdy chciał wypowiedzieć mu swój zachwyt i nieledwie, że wdzięczność.
Wtem Duthil, wróciwszy do loży, rzekł:
— Wie pan, ów sławny krytyk, którego sprowadziłem na pamiętną kolacyę, wścieka się ze złości! Rozprawia bez końca, że Sylwia źle zrozumiała rolę, bo Paulina jest prostą dziewczyną średniego stanu i dopiero pod koniec, wzruszona cudem, wpada w natchnioną egzaltacyę... zatem robić z niej świętą zaraz od pierwszego aktu jest niewłaściwie, zabijająco dla ostatecznego wrażenia.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/380
Ta strona została uwierzytelniona.