pukał, a garderobiana, wysunąwszy głowę, oświadczyła, że wejść nie można, bo pani się przebiera, zatem niechaj panowie zechcą poczekać.
— O, ja jestem kobietą, więc mogę wejść — rzekła Rozamunda, wsuwając się do loży. — Hyacyncie, chodź ze mną, twoja obecność zawsze jest dozwolona.
Sylwia stała prawie naga, bo dopiero co kazała, by jej wytarto ciało z powodu gorąca.
W porywie uniesienia Rozamunda rzuciła się na nią, okrywając ją pocałunkami. Rozmawiały z sobą szeptem, prawie usta w usta, splecione uściskiem w dusznem powietrzu niewielkiej loży, jaskrawo oświetlonej gazem, wonnej zapachem kwiatów, zapełniających wszystkie kąty. Z dolatujących słów miłośnie szeptanych, Hyacynt zrozumiał, że umawiają się, by módz się spotkać po skończonem przedstawieniu, wreszcie Sylwia głośno zaprosiła Rozamundę do siebie na filiżankę herbaty. Uśmiechnął się i rzekł do ubierającej się aktorki:
— Twój powóz zapewne czeka na ciebie na rogu ulicy Monpensier?.. Zatem odprowadzę tam księżnę i pojedziecie razem... tak będzie najpraktyczniej i najprzyjemniej...
— Milutkie z ciebie stworzonko! — zawołała ucieszona Rozamunda. Więc liczę na ciebie... odprowadzisz mnie do powozu naszej drogiej Sylwii!
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/382
Ta strona została uwierzytelniona.