Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/384

Ta strona została uwierzytelniona.

W tejże chwili ukazała się w oknie karety śmiejąca się twarzyczka księżnej Rozamundy de Harn. Duvillard oniemiał, a konie, ruszywszy, uniosły powóz, uwożący dwie przyjaciółki. Patrzał za niemi osłupiałym wzrokiem. Zatem wszystko napróżno! Tyle poniósł trudu, tyle zmógł przeciwności, i jeszcze nie został dopuszczony do łaski!
— Cóż chcesz — tłomaczył Hyacynt stojącemu przy nim Duthilowi — miałem ją wyżej głowy, więc rzuciłem ją w objęcia Sylwii!
Duvillard jeszcze nieprzytomny stał jak wryty na tem samem miejscu, gdy poznał go Chaigneux, ze znużenia wlokący się powoli przez pustą galeryę. Spostrzegłszy barona, nagle nabrał sił i uszczęśliwiony podbiegł ku niemu z oznajmieniem, że Fonsègue namyślił się i przyrzekł wydrukować artykuł Massota w jutrzejszym numerze „Globu“. Na zmianę decyzyi Fonsègue’a wpłynęły zasłyszane przez niego wieści o kolei żelaznej przez Saharę, o której gorączkowo mówiono dziś na korytarzach podczas każdego antraktu.
Hyacynt namówił ojca, by wrócił z nim do domu. Jak starszy i rozsądniejszy kolega pocieszał go i dodawał otuchy, mówiąc, że osobiście uważa kobietę za potworne i nieczyste bydlę, którego strzedz się należy.
— Chodź spać... Jutro rano pójdziesz do niej z wydrukowanym artykułem, może ci to roztworzy drzwi jej sypialni.