Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/390

Ta strona została uwierzytelniona.

stwo, trzymając tak groźne materyały wybuchowe w domu?... Wolę je złożyć w miejscu spokojnem i pewnem... Ale nie w Neuilly... nie mam ochoty na zrobienie ci podarku tego rodzaju...
Mówił spokojnie, zaledwie że parę razy głos mu lekko zadrżał...
— A więc wszystko masz przygotowane i niedługo oddasz swój wynalazek w ręce ministra wojny...
Szczere oczy Wilhelma wyraziły pewne wahanie, chciał skłamać, lecz zaniechawszy tego, odpowiedział.
— Nie. Zmieniłem zamiar. Teraz mam coś innego na myśli.
Rzekł szorstko i tak stanowczym tonem, że Piotr nie śmiał go się zapytać, co właściwie zamierzał teraz uczynić. Ale od tego dnia Piotr w bezustannej był trwodze, milczące twarze babki i Wilhelma przerażały go gromem tajemniczości. Zdawało mu się, że zakiełkowała jakaś rzecz nadzwyczajnej doniosłości, że ta rzecz rozrośnie się i spotwornieje, rozlewając się na cały obszar Paryża.
Któregoś dnia, gdy Tomasz miał iść po południu do fabryki Grandidier, nadeszła wiadomość, że stary Toussaint został rażony nowym atakiem paraliżu. Tomasz natychmiast postanowił wstąpić do chorego, by się dowiedzieć bliższych szczegółów, lubił bowiem starego robotnika i chętnie chciał mu być pomocny w razie potrzeby