Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/394

Ta strona została uwierzytelniona.

Pocałowawszy paralityka w oba policzki, odeszły, a Toussaint patrzał za niemi błyszczącemi oczyma, jakby zazdroszcząc, że mogą swobodnie poruszać członkami, żyć i pracować.
Pani Toussaint zrozumiała wyraz oczu męża i chociaż była dobrą kobietą, na równi z nim zazdrościła szczęśliwego losu pani Teodorze i Celince. Poprawiając więc poduszki, o które chory wspierał się plecami, rzekła do niego:
— Tak, tak mój stary, te dwie mają teraz chleb gotowy... nie tak jak my! Od czasu jak ścięli głowę temu waryatowi Salvatowi, wszystko się wiedzie Teodorze i Celince. Mogą ręce założyć i całemi dniami próżnować a jeszcze im groszy nie zbraknie.
Zwróciwszy się w stronę Piotra i Tomasza, dodała:
— Nie tak jak nam!... oj, bo z nami to całkiem źle!... zaleźliśmy w biedę i dalibóg nie widzę sposobu wygramolenia się kiedy na wierzch!... już dla nas wszystko przepadło... wszystko się skończyło... Zdechniemy z głodu i kwita... moje mężysko nie poniosło głowy pod gilotynę... całe życie pracował bez wytchnienia, więc ma teraz za to nagrodę... zdechniemy z głodu, jakby jakie bydlęta, niezdatne już do żadnego użytku...
Podała gościom krzesła i odpowiadała na ich współczujące pytania. Doktór był już dwa razy i obiecywał, że chory odzyska mowę a może nawet będzie mógł utrzymać się na nogach przy