pomocy kija. Lecz nie było nadziei, aby kiedykolwiek mógł pracować. Więc cóż warte życie w takich warunkach?... Oczy paralityka wyraźnie mówiły, że wolałby zaraz umrzeć i nie być nikomu ciężarem. Gdy robotnik zniedołężnieje i nie może zapracować na chleb dla żony i dla siebie, czas mu położyć się do trumny.
— Wielu przypuszcza, żeśmy sobie uciułali trochę pieniędzy, mówiła dalej, ale nie mamy ani grosza... Prawda, żeśmy mieli blizko tysiąc franków w kasie oszczędności, lecz wszystko to rozeszło się podczas pierwszej choroby męża... Ach!... a ileż to naskąpiliśmy sobie, żeby zebrać owe tysiąc franków, przez siłę człowiek odkładał, bo przecież każdemu by się chciało coś użyć na tym świecie... ledwie że czasami dawaliśmy sobie trochę folgi, i zjadło się coś lepszego na obiad... ale rzadko pozwalaliśmy sobie na takie festyny... A gdy mój stary zapadł na pierwszy atak i przez pięć miesięcy siedział w domu, nie mogąc iść do fabryki, to nasz tysiączek wyczerpał się w kasie oszczędności... wszystko poszło na lekarstwa i codzienne potrzeby, bo doktór kazał mu jeść mięso pieczone, pić wino... a przecież to drogo kosztują takie przysmaki... A teraz co będzie?... nie wiem, bo nie mamy ani na lekarstwo, ani na wino, ani na smarzone krwiste bifsztyki...
Z natury łakoma pani Toussaint, kładła nacisk na te słowa i w głosie jej drżał żal za przeszłością połączony z obawą o jutro. Poczciwa jej
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/395
Ta strona została uwierzytelniona.