Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/397

Ta strona została uwierzytelniona.

letniego chłopca, a widząc zdziwienie gości, rzekła: Cóż było zrobić z tem biedactwem, to syn naszego Karola. Wzięliśmy go i sypia w dawnem łóżku swojego ojca. Wszystko się na nas razem zwaliło, bo malca tego zabrałam od niańki w środę, właśnie w wigilię dnia, w którym mój stary na nowo zaniemógł, a musiałam go zabrać, gdyż Karol źle się teraz prowadzić przestał płacić kobiecie, u której dziecko, więc też ona zniecierpliwiona nie chciała dłużej je żywić i groziła, że je wyrzuci na ulicę. Więc ja wtedy mówię sobie: mój stary znów pracuje, wszak niewiele nam ubędzie, gdy weźmiemy malca na swoje utrzymanie. Pojechałam, zabrałam, a tu w domu spadło na drugi dzień takie straszne nieszczęście. Lecz cóż, przecież nie mogę rzucić dzieciaka ze śmieciami na ulicę...
Mówiąc, huśtała wnuka, tuliła go, chcąc go uspokoić. I znów ponowiła opowiadanie głupiej przygody swego syna Karola, który wdał się w niepotrzebny stosunek ze służącą z pobliskiej szynkowni i spłodził z nią dziecko, które mu ona zostawiła w prezencie, uciekłszy z innym, jak jakaś ostatnia z ostatnich. Jeszcze byłoby pół biedy, gdyby Karol pozostał porządnym robotnikiem, jakim był przed służbą wojskową. Wtedy ani godziny nigdy nie zmarnował, pracował chętnie i wszystkie pieniądze przynosił matce do domu. Ale koszary popsuły go. Przy-