z rozpaczą na przybyłych, drżąc z obawy o jutrzejszy kawałek chleba.
Piotr i Tomasz nie znajdowali słów, by ją pocieszyć i wzruszonym wzrokiem wodzili po ubogiej ale czystej jeszcze izbie, lecz serce im drgnęło z litości, gdy spostrzegli, że po twarzy sparaliżowanego Toussaint, który wszystko słyszał i rozumiał, spływały ciężkie łzy bólu. Spoglądał na żonę i na śpiącego u niej na ręku wnuka, a nie mogąc wypowiedzieć swej zgryzoty, płakał nad goryczą losu swego, i swoich. Zapewne myślał o życiu swem, spędzonem przy pracy w wiecznem ubóstwie i znużeniu, oraz nad okropną niesprawiedliwością takiego końca. Więc tyle wysiłku i pokornego poddania się jarzmu, nie zabezpieczyło ich od przepaści nędzy na starość! Spadła choroba i unieszczęśliwiła ich wszystkich, jego niemoc była niemocą i tych niewinnych ofiar, jego cierpienie było i ich cierpieniem, jego śmierć pociągnie za sobą i śmierć tych dwojga. Ach, starość robotnika, choroba ojca rodziny jest groźniejszą nad śmierć, a los człowieka gorszym jest od losu zwierzęcia!... Toussaint czuł całą tego potworność i wrzał w nim teraz bunt, który kipiącemi słowy byłby pragnął krzyczeć jak świat szeroki, lecz niemoc zakneblowała mu usta i rozpacz wypowiadał łzami, charkając i dysząc jak bydlę w ostatnich chwilach konania.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/400
Ta strona została uwierzytelniona.