Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/405

Ta strona została uwierzytelniona.

że aż serce pękało mi ze zmartwienia; spostrzegłam, że mojemu mężowi było nieweselej, odwrócił się, bym nie widziała jego twarzy. Mamy dwie córki... miło byłoby mieć i syna.
Łzy nabiegły jej do oczu, a po chwili dodała.
— Cóż robić!... nie stać nas na trzecie dziecko!... więc lepiej, że się nam syn zmarnował przedwcześnie... Byłaby nam i jemu bieda na świecie, a tak wrócił zkąd przyszedł... Ale doprawdy, że ciężkie bywają konieczności w życiu i częściej jest powód do łez niż do śmiechu.
Wstała, chcąc odejść i na pożegnanie pocałowała sparaliżowanego brata, spieszyła się z powrotem do domu, lękając się wymówek męża, gdyby jej nie zastał, wróciwszy z biura. Lecz już przy drzwiach znów się zatrzymała, mówiąc, że spotkała panią Teodorę z Celinką, obie były porządnie ubrane i zadowolone z teraźniejszego swego losu. Zazdrość przebijała się w jej słowach, a skończyła, mówiąc:
— Mój mąż codziennie chodzi do biura i zabija się pracą... ten napewno nic takiego nie zrobi, jak Salvat... umrze spokojnie na swojem łóżku, więc też nikt nie wyposaży naszych córek, nikt nam nie dopomoże, chociażbyśmy umierali z głodu. Każdy ma swój los, moja droga... nie trać jednak odwagi... trzeba mieć nadzieję, że twój mąż wróci do zdrowia...