Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/410

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy walczy z nią siłą, chwyta ją w objęcia i uspokaja, jak małą dziecinę. Ale atak dzisiejszy był, zdaje się, dłuższy od poprzednich... Okropności... A tem smutniejsza okropność, że niema nadziei, by kiedykolwiek wróciła jej przytomność umysłu.
Już od kwadransu panowała zupełna cisza w pawilonie, gdy wyszedł z niego z obnażoną głową Grandidier i blady, jak trup, skierował się ku fabryce. Przechodząc w pobliżu pracowni Tomasza, spostrzegł go, wszedł więc do niej i oparł się, milcząc, o wystające ramię tokarni, jak człowiek blizki zemdlenia i uginający się pod zmorą najdokuczliwszego nieszczęścia. Łagodna, lecz energiczna twarz jego była teraz boleśnie wykrzywioną maską serdecznego cierpienia i najwyższego niepokoju. Koło lewego ucha występowały mu krople krwi, miał w tem miejscu skórę silnie startą, zapewne przy pasowaniu się z biedną chorą.
Po chwili zapanował nad sobą i pragnąc zapomnieć o bólu, chciał go zwalczyć zanurzeniem myśli w codzienny nawał zajęć w fabryce.
— Rad jestem, żeś przyszedł, kochany Tomaszu. Myślałem nad tem, coś mi powiedział o naszym małym motorze, ale pragnę jeszcze o tem pomówić z tobą.
Patrząc na zbolałą twarz mówiącego, Tomasz pomyślał, że może ulgą dla niego będzie, gdy się