Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/412

Ta strona została uwierzytelniona.

śmierci i umrze, tonąc w morzu rozpaczy, wątpiąc w dobroć i sprawiedliwość ludzką.
Grandidier, milcząc, słuchał ich opowiadania. Z nieprzepartą siłą łzy nabiegały mu do oczu i rzekł cicho głosem drżącym z hamowanego wzruszenia:
— Ach, gorycz myśli... morze rozpaczy... któż je zna, jeśli nie zgłębił nieszczęścia innych?... Tak, biedny Toussaint, biedny; smutno jest na starość ujrzeć się w nędzy bez kawałka chleba na dzień jutrzejszy. Lecz znam większą jeszcze niedolę: trucizny szarpiące serce i łamiące życie człowieka... Ach, chleb! to rzecz ważna, lecz nieprawdą jest, niedorzecznością twierdzić, że na świecie raj będzie, gdy każdy człowiek będzie syty, ubrany i mieć własny dach nad głową. Są nieszczęścia, którym nic zapobiedz nigdy nie zdoła!
Słowa Grandidiera sączyły się bólem dramatu, wypełniającego mu życie od lat paru. Był właścicielem fabryki, panem niezależnego stanowiska, człowiekiem majętnym i w trakcie dobicia się do milionowej fortuny posiadaczem kapitału budzącego zazdrość; ludzie i maszyny pracowały na niego a on zgarniał zyski, przynoszone z podwójnego ich wysiłku, a pomimo pozornej tej szczęśliwości i powodzenia, był najnieszczęśliwszym z ludzi. Serce jego bez wytchnienia konało z bólu. Od lat paru nie miał nigdy ani jednego dnia, ani jednej godziny ulgi w męczarni, jaką wszędzie z sobą nosił. Pragnął zgubić swe myśli, oddając się