Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/425

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto? jeszcze pracujesz? — spytał troskliwie ojciec. Dlaczego nie zapaliłeś sobie lampy?
— Wypoczywałem, patrząc na Paryż — odrzekł Franciszek. Rzecz dziwna, z jaką inteligencyą noc stopniowo zapada nad Paryżem. Wszystkie dzielnice już spoczywają pogrążone w ciemnościach, podczas gdy góra świętej Genowefy i całe płaskowzgórze dokoła Panteonu jeszcze odbijają promienie słońca. A czyż to nie jest słuszne?... wszak tam była kolebka wiedzy i tam dziś jeszcze biegniemy czerpać wieści o nowych jej zdobyczach. Więc szkoły, biblioteki, laboratorya jeszcze złocą się promieniami zachodzącego słońca, podczas gdy spoczywające w dolinie dzielnice przemysłowe zapadły w ciemny zmrok wieczoru. Nie chcę twierdzić, że słońce umiłowało wyłącznie Szkołę Normalną, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności promienie jego błyszczą i zatrzymują się na naszych dachach dłużej niż na reszcie miasta.
Roześmiał się ze swojego żartu, a jednak wynikał on z głębokiej wiary, jaką pokładał w znaczenie i siły wiedzy. Życie swe złożył jej w ofierze, mając przekonanie, że tylko wysiłkiem umysłowym można przyczynić się do rozszerzenia zakresu prawd już zdobytych, a tem samem do przyspieszenia zapanowania ich wśród ludzi.
Milcząc, spoglądali teraz wszyscy na Paryż, zapadający w tajemnicze ciemności nocy, podczas gdy coraz liczniejsze gwiazdy ukazywały się na niebie.