Znów Franciszek odezwał się:
— Już na ulicach i w domach pozapalano światła. Chwilowo zawieszona praca rozpocznie się nanowo.
Wilhelm, jakby naglony biegiem nurtującej go myśli, zawołał:
— Praca! piękną jest praca, lecz aby mogła wydać całą bujność swoich plonów, trzeba ją zapłodnić wyższą jeszcze wolą. Jest coś doskonalszego nad pracę...
Synowie zaciekawieni spojrzeli na ojca, a Franciszek, tak w swojem, jak i braci imieniu, zapytał:
— Cóż takiego?... powiedz nam, ojcze.
— Praca jest wysiłkiem przygotowawczym, a po nad nią czyn.
Przez chwilę nikt się nie odezwał, znów stali w milczeniu zapatrzeni w ciemniejący ocean domów olbrzymiego miasta. Było coś uroczystego w tej godzinie przełomu dnia z nocą. Wtem, jeden z synów, niewiadomo który, rzekł:
— Czyn jest tylko dalszym ciągiem pracy.
Po tej krótkiej przerywanej rozmowie Piotr uczuł się jeszcze silniej zaniepokojonym. Opanowywała go coraz dokuczliwsza trwoga o Wilhelma, nie mógł bowiem podzielać ślepej ufności, jaką w nim pokładali trzej dorośli jego synowie. Zdawało mu się, że stanął wobec straszliwej zagadki, którą napróżno silił się zbadać
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/426
Ta strona została uwierzytelniona.