w obowiązku podsłuchania ich rozmowy. Ukryty po za wysokiemi półkami okręcającej się biblioteki, widział babkę siedzącą z robotą w ręku na zwykłem miejscu przy oszklonej ścianie, podczas gdy Wilhelm, stojąc przed nią, mówił z cicha:
— Babko, wszystko gotowe, i dziś się spełni.
Robota wypadła z rąk staruszki, zbladła, i podniósłszy oczy, rzekła:
— Więc tak?... jesteś zdecydowany?...
— Tak, nieodwołalnie, tak. Będę tam o godzinie czwartej i położę koniec wszystkiemu.
— Rób, jak chcesz... jesteś panem swojej woli.
Zapadło głuche, ponure milczenie. Piotr zauważył, że głos Wilhelma miał inne brzmienie, nadbiegał jakby zdaleka, już z poza teraźniejszego istnienia. Musiał być niezłomny w swojem postanowieniu, zdawał się być cały pochłonięty tragiczną działalnością, jaką sobie wyznaczył, chociaż twarz miał spokojną, widocznie zżył się już z ideą męczeństwa, która oddawna skrystalizowała się w jego umyśle. Babka patrzała na niego swojemi blademi oczyma starej kobiety silnej i odważnej, która przez całe życie nigdy się nie uchyliła od ciężkich obowiązków, jakie na nią spadały. Zawsze była abnegacyą, czerpiąc siłę w krzepieniu innych. Znała projekt Wilhelma i sama mu dopomogła do przygotowania wszystkich szczegółów, a chociaż z poczucia sprawiedliwości przyznawała słuszność chęci
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/429
Ta strona została uwierzytelniona.