byciem na właściwą porę. Franciszek i Antoni byli już w domu i śmiejąc się, gniewali się na brata, mówiąc, że z jego powodu umierają z głodu. Marya zrobiła dziś na deser krem i utrzymywała, że udał się wybornie, lecz że Tomasz nie dostanie go za karę. Gdy wreszcie nadszedł, przyjęto go gwizdaniem, żartobliwemi drwinami i śmiechem.
— Nie z mojej winy się spóźniłem — mówił, tłomacząc się. Traf chciał, że dla skrócenia drogi poszedłem przez ulicę la Barre, zapomiawszy o pątnikach. Otóż trudno sobie wyobrazić w jaki tłum i ścisk wpadłem. Chyba owe całe dziesięć tysięcy pobożnych pielgrzymów rozbiło tam właśnie swoje obozowisko. Mówiono mi, że wszystkie hotele i gospody Montmartre są przepełnione, lecz widocznie dla wielu nie znaleziono miejsca i rozlokowano ich pod gołem niebem... A teraz wszystko to je i pije wśród rozrzuconych manatków... Wszędzie aż się roi od tłumu... Ci, co niedospali swego, leżą pokotem na ulicy i na chodnikach... niema gdzie nogi postawić, tak się roztasowali na ulicy la Barre... co chwila myślałem, że kogo zgniotę więc nic dziwnego, że w takich warunkach nie mogłem przyjść na czas...
Przy śniadaniu panowała wesołość i ciągłe wybuchy dobrego humoru, tylko Piotr i babka zachowywali się milcząco. Piotr znajdował, że było coś sztucznego w tej ogólnej wesołości.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/432
Ta strona została uwierzytelniona.