głowę, by opuścić ją natychmiast. Aż do godziny w pół do trzeciej nie zamieniono ani jednego słowa, nawet Wilhelm zdawał się być cały oddany robocie. Tylko Piotr nie mógł się opanować i wylękły, strwożony, zdrętwiały, siedział w zamyśleniu i spoglądał na nich wszystkich, jakby z głębi sennego widzenia. Podczas śniadania powiedział, że czuje się niedomagającym, by tym sposobem wytłomaczyć się, że nie bierze udziału w ogólnej wesołości. Teraz, w oczekiwaniu czegoś okropnego a nieuniknionego, był nieledwie że chory z nadmiaru wzruszenia. Czekał, patrzał, słuchał i z każdą chwilą wzrastała w nim dokuczliwa trwoga.
Była już blizko godzina trzecia, gdy Wilhelm, spojrzawszy na zegar, wziął do ręki kapelusz i rzekł zwykłym głosem:
— A teraz wyjdę!...
Synowie, babka i Marya spojrzeli na niego.
— Tak, wyjdę...
Pomimo, że dwukrotnie to oznajmił, stał na miejscu. Piotr zdawał sobie sprawę z wewnętrznej walki, jaką musiał teraz z sobą staczać siląc się na spokojny ton głosu i pogodny wyraz twarzy. Ach, jakże musiał on cierpieć! Odmówił sobie nawet ostatniego uścisku z tymi, których kochał! Nie mógł pocałować synów, nie chcąc w nich budzić podejrzeń, bo to mogłoby uniemożliwić wykonanie powziętego zamiaru. Niechaj się nie domyślają, że ich ojciec idzie na
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/435
Ta strona została uwierzytelniona.