Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/436

Ta strona została uwierzytelniona.

śmierć! Przemógł się i zmierzając ku drzwiom, rzekł:
— Do widzenia, moje dzieci.
— Do widzenia, ojcze! A wrócisz niedługo?...
— Tak, tak... Bądźcie o mnie spokojni, pracujcie i niechaj praca wam się darzy!
Babka trzymała robotę w ręku, ale nie spuszczała oczów z Wilhelma. Lecz z nią już się pożegnał, ona jedna wszystko dokładnie wiedziała. Rzucił na nią wzrokiem i spojrzenia ich spotkały się, milcząc, powtórzyli sobie złożone przyrzeczenia i nieskończoność wzajemnej ku sobie ufności.
Wtem Marya odezwała się z uprzejmym uśmiechem.
— Wilhelmie, może będziesz przechodził przez ulicę des Martyrs?... a w takim razie czy mogę cię o coś poprosić?...
— I owszem, mów.
— Zechciej wstąpić do mojej szwaczki i powiedz jej, że dopiero jutro rano przyjdę przymierzyć moją suknię.
Marya oddała szwaczce do zrobienia swoją suknię ślubną z popielatej jedwabnej materyi, a ponieważ podobny zbytek zdarzał się jej po raz pierwszy w życiu, więc szydziła sama z siebie jako z nieoględnej strojnisi. Wszycy razem z nią żartowali na ten temat i dość było wspomnieć o jedwabnej sukni, by wywołać ogólną wesołość i śmiechy.