Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/437

Ta strona została uwierzytelniona.

— Postaram się być u szwaczki — rzekł Wilhelm rozweselony. Ona ani się domyśla, jak ważny strój szyje i jaki to drogocenny jedwab i koronki! Tylko nasza królewna może mieć coś tak wyszukanego, bo chce być najpiękniejszą i najszczęśliwszą z kobiet! Wierzę, że tak będzie i z całego serca jej tego życzę!
Rzecz dziwna, nikt się nie roześmiał i nikt nie dorzucił ani wyrazu do żartobliwych słów Wilhelma. Znów zapadło głuche milczenie, jakby śmierć przeleciała, wionąc skrzydłami zimno grobowe, które ścięło mrozem serca całej rodziny, zebranej w słonecznej pracowni.
— No, teraz naprawdę już idę... — rzekł Wilhelm głosem zniżonym. Do widzenia, moje dzieci!
Wyszedł i nawet się nie odwrócił. Wśród milczenia, słychać było odgłos szybkich jego kroków, zanikających stopniowo na żwirze ogrodu przed pracownią.
Piotr pod pozorem koniecznego wyjścia na miasto puścił się za nim prawie natychmiast. Nie potrzebował śledzić jego kroków, bo wiedział dotąd Wilhelm podążał, przeczucie mówiło mu, że go odnajdzie za palisadą przy ciemnych schodach, wiodących do podziemi bazyliki. Wszak widział go, wychodzącego ztamtąd nie dalej jak onegdaj. Zbrojny tą pewnością, Piotr nie silił się na odnalezienie brata wśród tłumu pątników, zalegających wszystkie ulice i zaułki w sąsiedz-