Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/438

Ta strona została uwierzytelniona.

twie z kościołem, przyspieszył tylko kroku i stanął koło pracowni Jahan’a. Okazało się, że nadszedł we właściwą chwilę, bo Wilhelm znikał właśnie za palisadą. Korzystając ze zbiegowiska pobożnego tłumu, wałęsającego się bezładnie, Piotr wsunął się niepostrzeżenie za ogrodzenie, lecz Wilhelma już tu nie było. Domyślając się, że spuszcza się on teraz po schodach, Piotr przystanął, by tchu załapać, dusił się, tak mu serce biło.
Tymczasem schody, spuszczające się do podziemi, były spadziste i Piotr zauważył, że zaraz niżej były najzupełniej ciemne. W miarę, jak się niemi spuszczał, stąpał ostrożniej, nogi stawiał powoli, by najlżejszym odgłosem nie zdradzić swej obecności. Ręką sunął wzdłuż muru, by módz się lepiej kierować, spuszczał się, jak do studni. Po paru zakrętach uczuł równy grunt pod nogami, więc zatrzymał się, nie wiedząc w którą stronę iść mu należało. Ciemności były tak czarne, że aż wydawały się gęstemi, a cisza tak posępna, jak na dnie opuszczonej kopalni. Ani szelestu, ani jednego tchnienia. Jak i gdzie miał się skierować?... Wahał się, gdy wtem o jakie dwadzieścia kroków przed nim błysła iskra pocieranej zapałki. Był to Wilhelm, zapalający świecę. Piotr postanowił iść za nim w tem samem oddaleniu. Puścił się więc za światełkiem, niesionem przez brata. Przebywali korytarze o murowanych ścianach i sklepieniach,