a podróż wydawała się niesłychanie długą i od niepamiętnych czasów rozpoczętą i trwającą. Piotr usiłował odgadywać kierunek i był prawie pewny, że idą ku północy, pod nawą bazyliki.
Nagle światełko się zatrzymało. Piotr wszakże szedł dalej naprzód, starając się pozostać w cieniu lecz pragnąc przypatrzeć się wszystkiemu. Korytarz rozszerzał się tutaj w nizką rotondę. Wilhelm, stanąwszy pośrodku, obsadził świecę na ziemi i ukląkłszy, odwalił kamienną płytę, która zdawała się zakrywać pusty otwór. Podziemia, w których znajdowali się dwaj bracia, dawały przystęp do fundamentów bazyliki, do owych studni, wypełnionych betonem, a podtrzymujących gmach widzialny na szczycie wzgórza. Kolumny ich widniały w pobliżu, a Wilhelm pochylony nad przygotowanym wykopem, przypatrywał się założonej przez siebie minie, której lont dość było zapalić, by nastąpiła straszliwa katastrofa. Piotr odgadł teraz wszystko. Brat jego tutaj znosił i nagromadzał materyał wybuchowy swojego wynalazku, zapełnił nim głęboką czeluść, stanowiącą teraz minę nieobliczonej potęgi. Materyał wybuchowy musiał zapełniać otwór aż po brzegi pod kamienną płytą, którą, przyszedłszy, odwalił, a pod którą pracował może od miesiąca. Wszystko było teraz gotowe i dość było rzucić płonącą zapałkę, by cały szczyt wzgórza wysadzić w powietrze.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/439
Ta strona została uwierzytelniona.