Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

Gerard powstał z miejsca i, jakby jeszcze raz się buntując, zawołał:
— Jakto?... Więc teraz ty będziesz mnie namawiała do tego małżeństwa?... Może mnie chcesz do niego zmusić?...
— Ach nie, nie! Ale trzeba, abym była rozsądną, powinnam w ten sposób do ciebie przemawiać! Pomyśl sam, a przyznasz mi słuszność.
— Nie chcę się zastanawiać! Nie chcę o niczem innem wiedzieć, nie chcę!
Ewa zapromieniała boskim uśmiechem i, wstawszy, rzuciła się w objęcia Gerarda. Długo tak stali, złączeni uściskiem.
— Jaki ty dobry jesteś, mój najdroższy Gerardzie! Żebyś ty wiedział, jak bardzo cię kocham! I wiedz o tem, że pomimo wszystko nigdy cię kochać nie przestanę!
Płakała teraz z rozczulenia, a Gerard także się rozpłakał. Przytuleni do siebie w dobrej wierze tej miłosnej chwili, pragnęli oddalić konieczność zerwania swego stosunku, chcieli się łudzić myślą, że jeszcze przeżywać będą wspólnie całą przyszłość. A czuli jednak, że projekt małżeństwa przyjęli w rachubę, że go wspólnie zatwierdzili. Żegnali więc przeszłość łzami, słowami przywiązania, pieszczotą, bo poddać się warunkom życia musieli, by nieuniknione stało się we właściwym czasie. Wzruszenie, jakie ich opanowało, pochodziło właśnie z myśli, że to