Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/441

Ta strona została uwierzytelniona.

Wilhelm podniósł się i stanął, pozostawiając płonącą świecę na ziemi. Prosty i wysoki jej płomień oświetlił postać Wilhelma, rzucając po za nim własny jego cień tak wielki, iż zdawał się zapełniać podziemie, a jednak wśród tych ciemności światełko było blade, jak nieruchoma gwiazda, smutna i niepewna. Wilhelm wyjął zegarek z kieszeni od kamizelki i pochylił się do światła, by zobaczyć która godzina. Było pięć minut po godzinie trzeciej. Miał więc przed sobą blizko godzinę, bo postanowił się nie spieszyć i wszystko wykonać podług planu, jaki sobie zakreślił. Usiadł na kamieniu i nieruchomie, ze spokojną cierpliwością, czekał. Światło płonącej świecy padało mu wprost na twarz, na wysokie jak wieża czoło, ukoronowane bujną czupryną srebrno siwych włosów, na energiczne rysy o płomiennych oczach i czarnych dużych wąsach, które nadawały mu coś młodzieńczego. Twarz miał teraz spokojną i patrzył w przestrzeń, przed siebie. W tej ostatniej godzinie, jakie myśli snuły się pod jego czaszką?... Z twarzy jego nie nie można było wyczytać, była nieruchoma i głucha jak noc, która go otaczała, jak milczenie i cisza podziemia.
Wtedy Piotr, opanowawszy nawał wzruszeń, zbliżył się. Posłyszawszy kroki, Wilhelm zerwał się, jakby chcąc się rzucić na przybywającego śmiałka. Lecz odrazu poznał brata i nie zdziwił się jego obecnością.