Ogarek świecy dopalał się. Wilhelm podniósł się z kamienia, na którym dotąd siedział i spojrzał na zegarek. Jeszcze dziesięć minut. Płomień świecy, zachwiany poruszeniem się Wilhelma, mniejsze dawał światło, ciemność podziemia stała się groźniejszą, unosząc się nad otwartem podminowaniem. Dość było rzucić tam jedną iskrę, by natychmiast nastąpił wybuch.
— Godzina się zbliża... Braciszku, uściskaj mnie i odejdź... Wiesz, jak serdecznie ciebie kocham, jaką tkliwość uczuć dla ciebie odnalazłem w mojem starem sercu... Kochaj mnie pamięcią, a teraz zaczerpnij sił w swojem przywiązaniu, by mnie pożegnać spokojnie i pozostawić mojemu losowi... Umrę z radością, spełniając swój obowiązek... tak, jak tego pragnąłem... Więc uściskaj mnie i idź sobie... idź, nie odwracając głowy.
Piotr odrzekł z twarzą zalaną łzami:
— Nie mogę odejść... nie mogę... nie przekonałeś mnie... a właśnie, dlatego, że kocham ciebie z całego serca, nie odejdę ztąd, bracie...
A z nagłą siłą i oburzeniem dodał:
— Wilhelmie! Tobie nie wolno umierać, jak szaleńcowi i samobójcy!
— Dlaczego?... czyż mi niewolno rozporządzać sobą? Nie mam żadnych obowiązków, zadanie moje spełnione, wszystko uregulowane. Moi synowie są dorosłymi ludźmi i nie potrzebują już mojej opieki. Miałem zobowiązania względem Maryi, lecz Maryę tobie oddałem.
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/455
Ta strona została uwierzytelniona.