Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/459

Ta strona została uwierzytelniona.

wodzili się za bary po ciemnem podziemiu, a ruchome ich cienie rosły za nimi, napełniając ten loch więzienny dzikim tańcem fantastycznych widziadeł. Bezprzytomnie oddalili się od światła i walczyli z sobą wśród gęstej, czarnej piwnicznej ciemności. Zdawało się im, że cała ziemia ciąży nad niemi. Wtem doleciał głuchy odgłos dzwonu i powietrze zadrżało przeciągłą potężną nutą, płynącą zdaleka ponurem, pogrzebowem echem.
— Słyszysz! — syknął Wilhelm. — Słyszysz ich dzwon?... Godzina nadeszła! Co poprzysiągłem, spełnię! Twój opór jest zbyteczny!
— Nie spełnisz! Póki żyw jestem, spełnić ci nie dozwolę!
— Pókiś żyw, spełnić mi nie dozwolisz?... nie wiesz, co mówisz!
„Sawoyarda“ dzwoniła coraz donośniej, tryumfująco i Wilhelm oczami wyobraźni widział bazylikę przepełnioną tłumem pątników korzących się przed jaśniejącemi ołtarzami, porwanych religijną ekstazą na widok promiennej złotej monstrancyi, ukazującej się w tumanach wonnych dymów, ulatujących z kołysanych miarowo kadzielnic. Wrzący w nim szał gniewu wybuchnął teraz burzą. Był wściekły wobec tej niespodziewanej przeszkody w postaci Piotra, który śmiał mu nie dozwalać i przeszkadzać w spełnieniu oddawna postanowionego czynu. Dysząc, powtarzał w bezprzytomnem uniesieniu: