Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/460

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty mi nie dozwolisz! ty!... ty!... Pókiś żyw nie dozwolisz!... Śmierć ci więc, niegodziwy bracie!...
Myśl bratobójstwa błysnęła mu w oczach. Schylił się i ująwszy w obie dłonie leżącą na ziemi cegłę, uniósł ją wysoko po nad głową, a grożąc nią, jak maczugą, godził prosto w brata:
— Bronić się nie będę — rzekł Piotr. Zabij mnie! tak, zabij najpierw rodzonego brata, a potem ich wszystkich!
Wilhelm rzucił kamieniem w Piotra, lecz źle wymierzył i zamiast w głowę, trafił tylko w ramię. Cios powalił wszakże Piotra na ziemię. Wśród ciemności Wilhelm był przekonany, że go zabił. Zdrętwiał z przerażenia. Co się stało?... co zaszło pomiędzy nimi?... Stał nieruchomy z oczyma utkwionemi w nieruchomą postać brata. Wydało mu się, że ma dłonie krwi pełne. Przemógł się, spojrzał na ręce, a potem schwycił się za głowę, czuł w skroniach szalony ból, jakby mu z pod czaszki wyrywano myśli wraz z mózgiem. Nagle osunął się na ziemię, upadł z rykiem na pierś Piotra i, płacząc, jęczał:
— Braciszku!... braciszku!... jestem potworem... daruj mi, ach, daruj, co ja uczyniłem!
Piotr przycisnął go z czułością, mówiąc:
— Uspokój się! nic mi nie będzie! uspokój się, wierzaj mi, że nic złego mi nie zrobiłeś. Ach, ty płaczesz! co za szczęście, że płaczesz; to ciebie uratuje... już niczego się nie obawiam, kiedyś