się mógł rozpłakać!... Jakto dobrze, iż rozgniewałeś się na mnie! Patrz! ten wybuch złości uleczył cię! i nazawsze uniósł twoje okropne zamiary!
— Nie mów do mnie tak serdecznie! jestem niegodny twojego serca! jestem potworem! chciałem ciebie zabić! ciebie! ukochanego mojego brata! i tamtych wszystkich... wszystkich... całe tysiące ludzi... Ach, zimno mi teraz... zimno...
Drżał całem ciałem i szczękał głośno zębami, czuł się jakby w lodowej kąpieli, a w miarę powracającej przytomności ogarniał go lęk przed zbrodnią, jaką chciał popełnić. Pod naciskiem tego wrażenia ujrzał całą niedorzeczność szalonego czynu, wypiastowanego w swym umyśle. Chciał wysadzić w powietrze bazylikę! on! czyż to być może! On chciał być mordercą tysięcy ludzkich istot! w końcu nawet brata swojego chciał zabić! Zdawało mu się, że przebył jakiś sen potworny. Pochylony nad Piotrem szeptał:
— Ciebie... tak, ciebie chciałem zabić!... nigdy sobie tego nie daruję... Życie moje skończone... już nie mam odwagi żyć dłużej.
Piotr pochwycił go w swe braterskie ramiona i zawołał z przejęciem:
— Drogi Wilhelmie! co mówisz! ja nie chcę, abyś się poddawał takim myślom! Wiesz, podług mnie, dzień dzisiejszy jeszcze zacieśni serdeczność naszej przyjaźni... Wszak ja ciebie uratowałem dzisiaj, jak ty mnie uratowałeś przed
Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/461
Ta strona została uwierzytelniona.