Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/465

Ta strona została uwierzytelniona.

Co chwila któryś z nich wstawał, przeciągał się i znów siadał na swojem miejscu. Wszyscy trzej milczeli, nie śmiąc mówić o trwożnem usposobieniu, jakiemu ulegali. Panująca cisza stawała się coraz dokuczliwszą, ciążąc ze wzmagającą siłą.
Godzina czwarta miała już za kilka minut uderzyć, gdy babka opuściła robotę na kolana, jakby ulegając nieprzepartemu zmęczeniu. Wzrok zatrzymała na wielkiej wskazówce zegara, a po chwili powiodła oczyma w stronę bazyliki. Wzruszenie było silniejsze nad jej wolę. Czuła, że nie zdoła już oderwać wzroku od tych potężnych murów, zasłoniętych w połowie lasem rusztowań. Niedokończony gmach kościoła odbijał się tryumfująco na tle jasnego, tryumfującego nieba. Patrzała spokojnie z postanowieniem nieokazynia swego wewnętrznego wzruszenia, a jednak gdy Sawoyarda donośnie brzmieć zaczęła, babka osunęła się w głąb fotelu, drżąc jak w paroksyzmie febry. Potężny odgłos dzwonu oznajmiał, że nadeszła chwila błogosławieństwa, po jakie zbiegł się dziesięciotysięczny tłum pątników. Zatem już niebawem wybije godzina czwarta. Podniecona myślą o katastrofie, jaka niebawem zajść miała, o straszliwym wybuchu, którego ona jedna się spodziewała, babka zerwała się z miejsca i stanąwszy, zapatrzona w bazylikę, złożyła ręce w oczekiwaniu spodziewanej okropności.