Strona:PL Zola - Paryż. T. 2.djvu/468

Ta strona została uwierzytelniona.

cowni. Babka wciąż stała, i milcząc wyciągnąwszy ręce w dal. Wreszcie ozwała się zmienionym, głuchym, jakby martwym głosem:
— Ojciec wasz umrze. Ocalić go może tylko obowiązek życia.
Trzej chłopcy, chłonąc chciwie słowa babki, rzucić się chcieli, nie wiedząc sami gdzie, by skruszyć przeszkody, zwyciężyć nieznane. Drżeli z niecierpliwości, rzucali się z gniewu nad swoją niemocą, a rozpacz, wrząc w ich sercach, podniecała ból, doprowadzając ich do szału. Babka ulitowała się nad nimi, mówiąc:
— Ojciec wasz chciał umrzeć. Obrał godzinę i rodzaj swojej śmierci.
Zamilkli pod ogromem tego ciosu. W niemej rozpaczy hartowali się teraz, by doróść bohaterskiego postanowienia: losu ojca. Upływały minuty, godziny i mrożący chłód grobu zdawał się ustępować. Bazylika stała na szczycie wzgórza i ziemia nie rozstępowała się, by ją pochłonąć. Srogi niepokój łagodniał, a w sercach rodziny Wilhelma jaśnieć poczynała nadzieja, ta odwieczna pocieszycielka strapionych.
Gdy wreszcie Wilhelm stanął na progu pracowni w towarzystwie Piotra, krzyk uciechy ze zmartwychpowstania wyrwał się z piersi wszystkich:
— Ojciec!